Samo gęste. Jan Holoubek dowozi po raz kolejny. Po wspaniałym „Rojst” i „Wielka Woda” przyszła kolej na epicki „Heweliusz”. Wyżej wymieniony jest mistrzem cofania się w czasie i odtwarzania klimatu lat 90. Robi to z takim pietyzmem i dbałością o szczegóły, że czapki z głów! Tu jest podobnie. Klimat zimnej, brudnej Polski w 1993 roku, przygniata i dołuje. Wieczna szarość i plucha wciąga. Pozwala nam wejść w skórę ówczesnych, zwykłych ludzi i im towarzyszyć w niemalże intymnej relacji. Jesteśmy tam i żyjemy tym syfem. „Heweliusz” nie jest dokumentem więc lekkie halucynacje czy odstępstwa od prawdziwych wydarzeń mają tu miejsce wielokrotnie, natomiast są one na tyle skrzętnie poprowadzone, że są totalnie wiarygodne i pasują do konceptu serialu. Są realistyczne do tego stopnia, że można wierzyć iż faktycznie tak było. Serial jest bardzo przyziemny i realistyczny. Poza drobnymi błędami merytorycznymi, interpretacja fabularna Holoubka stoi na bardzo wysokim poziomie.
Rozmach produkcji najłatwiej określić stwierdzeniem, że zaciera się tu granica pomiędzy filmem a rzeczywistością. Zwięzła forma mini serialu (5 odcinków) wpływa korzystnie na jego odbiór. Nie przynudza. Jest rzeczowy i kompletny do tego stopnia jak w rzeczywistości była ta katastrofa wyjaśniona (czyli tak sobie). Pozostawia uchyloną furtkę. Niby się kończy ale…
Reasumując, „Heweliusz” trafia do mojej topki polskich produkcji serialowych. Dopracowane kino w najdrobniejszych szczegółach. Koronkowa robota, która trzyma za pysk. Stosuje ciekawe retrospekcje z których ten reżyser jest znany. Są wręcz trochę jego „wizytówką” i stają się coraz płynniejsze i bardziej przemyślane. Jak nie jestem fanem ciągłej jazdy w przód i w tył tak chylę czoła przed Panem Janem, gdyż siermiężną, niekiedy, ekwilibrystykę zamienia w małe dzieło sztuki. Topka!

